Recenzja
Free Guy (film) [recenzja]
Przemysław Pawełek recenzuje Free GuyProdukcja reżyserowana przez Shawna Levy'ego opiera się na dość błyskotliwym pomyśle, jest też porządnie zrealizowana, ale niestety - przynajmniej w moim przypadku - nie spełniła złożonej mi obietnicy. Otrzymaliśmy bowiem nieszablonowy punkt wyjścia, ale film niemal natychmiast grzęźnie w mieliznach niewyszukanego filmu dla masowego odbiorcy. Mamy nieco akcji, nieco żartów (raczej średnich lotów, choć raz na 15 minut porządnie rechotałem), ale sam wątek gry komputerowej szybko okazuje się być tylko opakowaniem dla kolejnej, moralizującej hollywoodzkiej opowieści o wierze w siebie i miłości silniejszej od wszelakich przeciwności losu. Momentami jest bardzo naiwnie, a czasem film przekracza granicę kiczu. Owszem, jest nieco konkretnych nawiązań do gier, do kultury popularnej, ale wszystko jest to powierzchowne i niezbyt wyszukane, jakby autorzy mało wierzyli we własną widownię. Gdy na ekranie pojawia się miecz świetlny z Gwiezdnych Wojen, to by nikomu to nie umknęło - jego nazwa zostaje wymówiona dwukrotnie.
Sporo o filmie mówi chyba kwestia kategorii wiekowych. O ile kolejne części GTA czy "Saints Row" według ograniczeń wiekowych skierowane są do dorosłych i nie brak w nich brutalności, ale też przewrotności, to przemoc w opartym na tych grach filmie została wygładzona do tego stopnia, by do kina mogły pójść też młodsze nastolatki. Sama fabuła i nierówne żarty zdają się też sugerować, że przeróbki dokonane na scenariuszu były dość drastyczne. Sporo tu smaczków (jak choćby postaci w tle, które zdają się być nieumiejętnie sterowane, czy mają cyfrowe glitche), ale całość tonie w banale przykrywanym easter eggami - choć oryginalna wersja scenariusza parę lat temu figurowała na liście najciekawszych niezrealizowanych jeszcze scenariuszy.
Dla bardziej otrzaskanego popkulturowo widza pozostaje zabawa w odnajdywanie pewnych powielanych klisz czy wzorców. "Free Guy" zaczyna się jako naprawdę błyskotliwa parodia pierwszego "Matrixa", gdyby potraktować Neo, anomalię systemu, jako postać z gry komputerowej (mamy tu nawet odpowiedniki systemowych Agentów), autorzy odnoszą się tu nawet do ścieżki dźwiękowej, ale kierunek zostaje zarzucony. Po drodze mamy sporo z "Truman Show", "Tronu", "Lego: Przygody", "Adrenaliny", "Dnia świstaka", tylko że każdy z tych filmów był na swój sposób oryginalny, potrafił zauroczyć, podczas gdy "Free Guy" pozostaje wtórną przeróbką cudzych pomysłów. Bliżej mu już do "Ready Player One", w którym gamingowa treść tonęła pod easter eggami, jakby nie do końca ją rozumiano, a miałka fabuła nużyła. Nie jest więc chyba przypadkiem, że za ostateczną wersję scenariusza obu filmów odpowiada ta sama osoba. W obu filmach zresztą ostatecznie dostajemy od autorów przekaz, by wylogować się do życia. OK, boomer, tylko że teraz, zwłaszcza w dobie pandemii, życie toczące się online, też jest życiem. Pisz sobie może scenariusze o czymś, na czym się znasz, co?
Na osłodę dostajemy realistycznie wyglądające miasto, wystylizowane na kolorową, landrynkową scenografię gry sieciowej, gdzie co chwila spada samolot albo coś wybucha, a NPC żyją, jakby nigdy nic, parę dobrych żartów i kilku lubianych aktorów, w tym Ryana Reynoldsa, który ponownie (po Deadpoolu) wciela się w samoświadomą postać tworu kultury. Całość jest jednak mało wymagającym względem widza blockbusterem, takim, który ma zapewnić te niemal dwie godziny łatwo przyswajalnej rozrywki, która nikogo nie odrzuci ani zbytnią infantylnością, ani zbyt wysublimowaną treścią. Czyli efekt odbiega mocno od swoich cyfrowych pierwowzorów, gier, które nastawiały się nie tylko na interaktywność, wyrazistość i dosadność, ale wręcz wyróżnianie się, by przyjąć postawę pewnego buntu względem 'starych' mediów. Cyfrowa rewolucja miał wtedy w sobie coś z punka.
Od premiery pierwszego GTA minie jednak w tym roku ćwierć wieku, a od premiery ostatniej, piątej części, za rok minie dekada. W świecie gier 10 lat to epoka, a 25 lat to niemal wieczność. Przez ten czas gry przestały być młodym, agresywnym medium, zyskującym na popularności. Stały się częścią mainstreamu, na dobre i na złe. Ostateczny kształt "Free Guya" to dobry przykład następstw tego kulturowego przetasowania.
Autor recenzji jest redaktorem Polskiego Radia.
Opublikowano:
WASZA OCENA
Brak głosów...
TWOJA OCENA
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-